Rozdział 11

Wnioski Marcina.

Droga powrotna była drogą pełna strachu i wątpliwości. Gdybym tylko nie miał innych problemów na głowie, z pewnością zwróciłbym uwagę na wszystkie zachowania ze strony Adriana, które zatarły granice naszej przyjaźni. Nie zwróciłem uwagi nawet na to, kiedy tak  naprawdę przestaliśmy nimi być. Nie wiedziałem też, jakie relacje między nami byłyby lepsze, ale miałem cholerne wrażenie, że to wszystko brnęło do jeszcze większej patologii niż mogło być.

Według mnie miłość między dwoma mężczyznami nie istniała.

Seks między dwoma mężczyznami kojarzył mi się z chorą patologią wyższego poziomu.

Kojarzył mi się z "ojcowską miłością".

Czemu nigdy nie uciekłem? Nawet jeśli nie miałem gdzie, to czemu i tak tego nie zrobiłem? Chociaż na moment. Czy byłbym na tyle zdesperowany, że posunąłbym się do takiego czynu?
To była dosłownie chwila kiedy podjąłem decyzję, choć nie zastanawiałem się nad tym długo ani porządnie. Zawróciłem. Moje nogi zaczęły kierować mnie w stronę miasta. Mijałem niewielkie grupy ludzi. Zatęchła mieścina liczyła głównie starszych ludzi. Sięgnąłem do kieszeni, w której spoczywała wcześnie "pożyczona" fajka od Adriana. Na pewno nie widział, kiedy wpadła w moje ręce. Zaczepiając jednego z przechodniów poprosiłem o zapalniczkę i odpaliłem truciznę w ustach. Oddając zapalniczkę, odsunąłem się od kobiety, ruszyłem w stronę rzeki, która znajdowała się kilka ulic dalej. Most znajdował się na jednej z uboższych kamienic, całkiem niebezpiecznych, ale pora była wczesna. Nie żeby mnie to w jakiś sposób obchodziło. Przez moment nawet chciałem mieć obity ryj i również komuś go obić dla samego ujścia emocji. Teraz miałem chwilę, by o wszystkim pomyśleć, choć strach i presja nade mną trochę mnie hamowały.
~ Zazdroszczę ci, przecież masz kogoś, kto cię kocha. ~ odezwał sie głos w głowie, kiedy wziąłem głębszy wdech dymu papierosowego. Alternatywne ja miało na myśli Adriana? Prychnąłem, zatrzymując wzrok na płynącej wodzie.

Czym mogłoby być szczęście według mnie? Kiedy po godzinie wreszcie ruszyłem z mostu, kierując się znowu gdzieś za miasto, idąc mało uczęszczanymi dróżkami, szczęście, które do mnie zawitało, było w postaci dwudziestu złotych, wręcz machających do mnie, bym je wziął. Uśmiechnąłem się, wiedząc, w co zainwestować.
Delikatny uśmiech nie znikał, kiedy szedłem w stronę najbliższego mi monopolowego w celu kupna wódki. Picie w samotności? Czemu nie. Przede mną był cały dzień. Perspektywa picia taniej wódki samemu mi odpowiadała. Jednorazowy przypadek to jeszcze nie alkoholizm. Wyszedłem ze sklepu, chowając wódkę za kurtkę - zupełnie odruchowo - kierowałem się w kolejne miejsce, opuszczone, gdzie nikt nie chodził, poza gimnazjalistami, którzy nie mieli gdzie pić. W tym momencie praktycznie niczym się od nich nie różniłem, ale na to mógłbym wzruszyć jedynie ramionami.
Wszedłem do zniszczonego, zdemolowanego budynku i usiadłem na zimnym murku. Wszędzie walał się gruz, śmieci, a nawet używana bielizna. Standardy polskich miejscówek. Ktoś lubił dzikie przygody seksualne. Odkręciłem korek i wziąłem pierwszy łyk wódki, czując, jak ta rozgrzewa przełyk i drażni kubki smakowe.
- Dooobrzeee, niech krzywi mi mordę. - mruknąłem sam do siebie na pocieszenie i zachętę, by pić dalej, samemu, bez zagryzki, bez popity. Jedyne, co mogło mi przeszkadzać to to, że był jeszcze dzień, a do wieczoru wciąż było daleko. To sprawiało, że chciałem się jeszcze bardziej, zwyczajnie, po ludzku napierdolić. Nie, nie kulturalnie napić. Na-pier-do-lić.
- Napierdolić. - powtórzyłem na głos. - porządnie się napierdolić.
Nie piłem szybko, nie piłem wolno. W ponad godzinę nie było jej całej, a ja nigdy nie miałem specjalnie mocnej głowy. Całkiem szybko urwał mi się film.

2 komentarze: