Informatyk rozdział 2

- Daniel, idioto, wstawaj. - poczułem mocne uderzenie w policzek, który od razu poderwał mnie do siadu.
- Odjebało ci!? - rzuciłem na dzień dobry w stronę siostry, która dość często stosowała wobec mnie takie radykalne pobudki. - Jeszcze jakiś miesiąc i będę chodził z opuchniętym ryjem... - mruknąłem pod nosem, masując uderzone miejsce. Nie mógłbym przyznać na głos, że słusznie robiła, budząc mnie w ten sposób. Miałem twarde sny oraz zbyt leniwe podejście do szkoły.
- Lepiej się ubieraj i chodź na śniadanie, jeśli nie chcesz, żeby matka cię znowu zwyzywała od nierobów. - rzuciła przez ramię, zanim jeszcze zniknęła za drzwiami mojego pokoju. Posłałem za nią jedynie krzywą minę i położyłem się z powrotem na łóżku.
~ Jeszcze pięć minut. ~ powiedziałem sobie w myślach, zasłaniając się kołdrą po sam czubek głowy, w razie gdyby Sylwia zamierzała znów mnie zwlec z łóżka. Zaczął się kolejny tydzień szkolny, a ja miałem dość.
 Coś jednak było nie tak, kiedy w pewnej chwili w moim pokoju zawisła dziwna atmosfera. Czułem, że ktoś przeszywał moją kołdrę i mnie na wskroś, jakby posiadał rentgen w oczach. Odkaszlnąłem i nagle przeturlałem się spod kołdry na ziemię, zgrabnie i szybko stając na równe nogi.
- O, cześć mamo, właśnie wstałem! - oznajmiłem, nie spoglądając na nią, na co ona tylko pokiwała głową, piorunując mnie wzrokiem. Bardzo, ale to bardzo nie lubiła mojego ignoranckiego podejścia. A ja? A ja nie umiałem go zmienić. Nie spoglądałem w jej stronę. Mógłbym sobie dać rękę obciąć, że zamieniła się teraz w Bazyliszka. Udawałem więc, że z pokorą ścieliłem swoje własne łóżko, co też zresztą bardzo rzadko robiłem. Kiedy tylko usłyszałem, że Bazyliszek już poszedł, odetchnąłem z ulgą.

Jestem, jaki jestem. Nie widziałem w sobie nic złego pod względem charakteru, jak i również wyglądu. Zapatrzony w siebie egoista, egocentryk i tak dalej, ale nie ja tak twierdziłem. Uważał tak każdy w moim domu, oprócz ojca. Powiedzmy, że po czasie wmawiania mi tego, jaki nie jestem, stałem się właśnie tym, kim nie byłem.

Jeszcze niedawno mieszkałem z ojcem we Włoszech. Dlaczego wróciłem do Polski? Bo i we Włoszech przysparzałem ojcu problemów. Obracałem się tam w pewnych podejrzanych, narkotykowych kręgach. Matka nie chciała mnie przyjąć z powrotem, ale jednak poszła mu na rękę. W tej rodzinie istniał pewien mankament, przez który rodzicielka miała do mnie uraz - wyszła za ojca geja. Nie wiem, jak do tego doszło oraz dlaczego ojciec przez tyle lat kłamał, udając dobrego męża, ale nie wnikałem. W rzeczywistości mnie to śmieszyło, ale całą frustrację związaną z jej popełnionym błędem zbierałem ja. Nie Sylwia, ale ja. Matka była święcie przekonana, że orientację odziedziczyłem po ojcu i że pewnie byłem takim samym odmieńcem jak on.
A ja, ku zrządzeniu losu, zrobiłem wszystkim na złość i stałem się biseksualny. Dlaczego każdy próbował mnie zamknąć w jakieś kategorie, kiedy do żadnej z nich nie pasowałem? 

Zszedłem na dół i poszedłem się wykąpać jeszcze przed zjedzeniem tego pełnego matczynej miłości śniadania. Tego dnia nawet nie chciało mi się układać włosów i stawiać je na gumę.
- Wychodź już, cipo, też potrzebuję skorzystać. - usłyszałem głos siostry zza drzwi, na co ja uśmiechnąłem się złośliwie.
- Musisz poczekać, bo robię kreski. - odparłem głośnym i pedalskim tonem. Odkąd stałem się bardziej świadomy urazu matki do mojej osoby, często lubiłem na głos ucinać tego typu żarty.
- Śmieszne. - warknęła. - Pospiesz się. - dodała, na co ja przemyłem jeszcze twarz i rozpocząłem w głowie budującą samoocenę gadkę na temat swojej zajebistości. Jeszcze raz przeczesałem dłonią blond włosy, przyjrzałem się twarzy w odbiciu lustra, wertując każde niedoskonałości swoimi niebieskimi oczami. Następnie zlustrowałem swoją sylwetkę. Nie wyglądałem jak przysłowiowa ciota, więc wygląd mnie nie zdradzał. Nawet jeśli miałem na swoim punkcie wysokie ego - w rzeczywistości udawane - obiektywnie mogłem śmiało stwierdzić, że wyglądałem jak normalny, dorastający facet.
Demonstracyjnie napiąłem bicepsa w prawej ręce, gdzie znajdował się tatuaż, który zdążyłem sobie zrobić jeszcze we Włoszech. Zakrywał on moje ramię, bark i sięgał aż po prawą część szyi. Przedstawiał dość prosty motyw wzorów, sprawiających wrażenie odpadania skóry od ciała. Między tymi przestrzeniami przemykał czarny cień, którego białe oczy znajdowały się na wysokości szyi.
- Nooo! - usłyszałem mocne uderzenie w drzwi, które mnie oprzytomniło. Wyszedłem z łazienki już ubrany i posłałem jej złośliwy uśmiech. - Co za baran... - skomentowała nerwowo, zamykając się w łazience. Ja natomiast skierowałem się do kuchni, by w końcu coś zjeść. Bazyliszek - w sensie matka - siedziała przy oknie i smutnie patrzyła przez okno. W chwilach takich, jak ta, wyglądała jak człowiek i to w dodatku człowiek myślący. Wyglądała na stęsknioną za osobą, tymczasem była jedynie stęskniona za mężczyzną, bo potrzebowała bolca.
Chamsko o niej myślałem? To nie do końca była moja wina, że byłem takim zwyrolem. Matka patrzyła tylko na kasę i seks. Dostawała alimenty, a jej nowy chłopak, również pracujący za granicą, przesyłał jej hajs. Nie byliśmy biedni, ale nie było tutaj prawdziwej rodziny. Nie było tej rodzinnej atmosfery, kiedy jadło się wspólnie śniadania, ani też nie było zainteresowania swoim życiem nawzajem, a obiady nie były już smaczne, bo ona nie wkładała w nie żadnej miłości, żadnego życia, żadnego szczęścia. Jakby gdzieś, kilka lat temu, zgubiła samą siebie i stała się pusta.
Ale może to faktycznie ja byłem pokręcony, bo ci, którzy mieli zapewnione wygody materialne, nie mogli mieć problemów, ani też nie czuć się nieszczęśliwymi.

Zjadłem dwie kromki z serem i szynką, cały czas wpatrując się w matkę jak w obrazek i zastanawiając się, jak nasze życie wyglądało kilka lat temu. Wyjście siostry z łazienki obudziło mnie z rozczulania się nad sobą i nad przeszłością.
- Jeśli masz zamiar dzisiaj gdzieś iść to mnie powiadom. - odezwała się nagle matka, nie spoglądając w moją stronę. Siedziała tuż pod światłem dnia, który był wyjątkowo pochmurny i idealnie odzwierciedlający atmosferę domową. Uśmiechnąłem się w jej stronę złośliwie, prychając pod nosem. - I uważaj, żebyś nie wpadł w żadne kłopoty. Nie chcę zbierać za ciebie odpowiedzialności, a dupy za ciebie nie będę nadstawiać.
- Uważaj, żebyś to ty nie wpadła, jak osiemnaście lat temu. - odparłem już zupełnie obojętnym tonem, wstając z miejsca i kierując się w stronę drzwi. Matka prawie się zapowietrzyła i zrobiła się czerwona.
- Wyjdź! - usłyszałem za sobą, kiedy ja już otworzyłem drzwi, ubrany i gotowy.
- Właśnie to robię. Miłego dnia, mamo. - rzuciłem i wyszedłem.

Oczywiście, że byłem wpadką. Podejrzewałem to, ale podsłuchana rozmowa z pewnego dnia mojej matki z jej przyjaciółką rozwiała moje wątpliwości. Nie dość, że od zawsze chciała mieć córkę, to jeszcze jak mroczne tajemnice ojca wypłynęły na wierzch, zaczęła żałować, że mnie urodziła.
Jestem o rok starszy od Sylwii. We Włoszech, pomimo niższego poziomu nauczania niż Polsce, udało mi się puścić małego kibla. W ten oto sposób teraz byłem razem z nią w klasie.
Ciesząc się samotnością, kierowałem się w stronę szkoły. Na nogach. Bo po wkurwieniu matki tego dnia nie sięgnę zaszczytu, jakim byłoby podwiezienie mnie pod szkołę. Spacer dobrze mi zrobi.

***

Było już po trzeciej lekcji, przerwa. Szliśmy na ostatnie piętro, żeby dojść do sali informatycznej. Po drodze minęliśmy klasę o dwa (w moim przypadku o rok) starszą od nas. Z tłumu tej bandy starszych debili spostrzegłem, jak jeden z nich przyglądał się mojej siostrze z większą dokładnością. Uśmiechnąłem się głupkowato pod nosem. Patrzył się dłużej i inaczej, niż na dziewczynę, która byłaby mu obojętna.
- Sylwia. - zaszedłem od tyłu siostrę, wychylając się jej zza ramienia. - Widzisz tego szatynka? - spytałem, robiąc dyskretne skinięcie w stronę chłopaka. - Patrzył się na ciebie jak na najlepszy kąsek.
- Ty się teraz chcesz ze mną droczyć, czy prawisz mi komplementy? - spytała, marszcząc lekko brwi, a ja wzruszyłem ramionami.
- Nie wiem, ale jakby się do ciebie dobierał, to oberwie ode mnie po ryju. - mruknąłem, a ona westchnęła i pokręciła głową z dezaprobatą.
Sylwia była jedyną normalną jednostką w rodzinie, mimo że tak samo pokręconą jak ja. Ona uniknęła wszelkich obwinień, tylko ze względu na swoją płeć.W końcu jest dziewczynką, uroczym skarbem mamusi.
Zadzwonił dzwonek, a my ruszyliśmy w stronę sali. Zawiesiłem wzrok na Sylwii, która przeszła obok wcześniej wspomnianego szatyna. Kącik moich ust drgnął lekko do góry i prychnąłem krótko śmiechem, kiedy go minąłem, wchodząc do klasy. Ludzie zakochani bywali tacy śmieszni. Jeśli chodziło o takie rzeczy, byłem bardzo spostrzegawczy. Cóż, na pewno bardzo spostrzegawczy, jeśli ktoś latał za moją siostrą.
Usiadłem przy stanowisku obok Sylwii i nowo poznanego kolegi. Kiedy tylko włączyłem komputer, od razu wyłączyłem się na to, co zaczął mówić nauczyciel. Już na wstępie poczułem się bardzo znudzony, więc w pierwszym odruchu pomyślałem o jakichś tandetnych grach internetowych. Mimo że ambitne to nie było, zawsze stanowiło to jakieś zapełnienie czasu. Tak więc kliknąłem w przeglądarkę internetową...

"Ssiesz, skoro dałeś się nabrać" taka była treść komunikatu, który wyskoczył mi na ekranie, po czym zniknął, a system zaczął przygotowywać się do wyłączenia. Zamrugałem intensywnie parę razy, a potem sapnąłem pod nosem. Taka mała, głupia pierdoła, a wpłynęła na mnie na tyle prowokacyjnie, że gdy tylko znów włączyłem komputer, otworzyłem edycję pliku, chcąc przyjrzeć się kodom.
~ Temu debilowi, który to napisał, musiało się w chuj nudzić. Nic dziwnego, skoro taka chujnia w tej szkole ~ myślałem sobie, kiedy za pomocą internetu wklepałem nowy kod, tym razem pod każdą możliwą ikonę, jaka znajdowała się na pulpicie. Podmieniłem pliki z oryginalnych na te z napisanym kodem, a tamte ukryłem. Tricki godne dzieciaka z podstawówki, ale czemu nie miałbym się z kimś pobawić? Kimkolwiek ta osoba by nie była. Treść komunikatu brzmiała po prostu "Sam ssiesz, idioto."
Kiedy zadzwonił dzwonek, wyszedłem szybkim tempem z sali. Odwróciłem się jeszcze do tyłu, by odnaleźć wzrokiem Sylwię. Siostra znów przeszła obok szatyna, tym razem posyłając mu swój uroczy i nieodgadniony, na co on się zaczerwienił. Znając jej zagrywki, zwyczajnie sprawdzała, czy miałem rację. Jego reakcja rozwiała nasze wątpliwości. Przystanąłem na chwilę, by nieco przyjrzeć się nieznajomemu, starszemu koledze ze szkoły.
Często lubiłem spoglądać ludziom na usta, szczękę, podbródek i szyję. Dokładnie na taki kadr zawsze zwracałem uwagę, kiedy tylko ktoś uderzał w mój gust. Chłopak miał wąski podbródek, ale szerszą szczękę, przez co policzki miał lekko zarysowane. Usta natomiast były jasne, a wielkości warg były sobie równe. No i bardzo ładnie zarysowane jabłko Adama. Wyglądał jednocześnie przy tym przeciętnie i zwyczajnie.
Gdy tylko spostrzegł, że go obserwowałem, spojrzał w moją stroną, a jego brew lekko drgnęła ku górze. W odpowiedzi posłałem mu ironiczny uśmiech podkreślony delikatnym uniesieniem podbródka. Potem zignorowałem jego osobę, kiedy siostra pojawiła się obok mnie.
- Miałeś racje. - rzuciła krótko i ruszyliśmy do sali piętro niżej.

***

Nie było trudno mi się odnaleźć w tutejszym środowisku. Wspominałem już, że nie dało się mnie zamknąć w danych kategoriach. Byłem pół bogatym i pół biednym smarkaczem. Mam na myśli, że materialnie bogaty, ale duchowo i słownie bardzo biedny.
Od razu po szkole ruszyłem razem z kolegami z klasy na małe palenie. W piątkę weszliśmy w strefę starych, przedwojennych kamienic, ruszając pod jedno konkretne miejsce niedaleko klatki, w której mieszkał diller. Zrobiliśmy zrzutę na wora, a jeden z kolegów ruszył w stronę bloku, by załatwić sprawę.
Wkrótce wrócił z towarem i wspólnie ruszyliśmy do domu jednego z ziomków. Tak właśnie wyglądały mniej więcej moje dni. Szliśmy do Rafcia, odpalaliśmy skręta, robiliśmy hasz komorę, cieszyliśmy się dobrą bają, no a potem wciąż uchachani wracaliśmy do domów. Ten dzień niczym się nie różnił.

Poza drobnym szczegółem.

- To ten snob? - usłyszałem za plecami, kiedy szedłem jedną z tych mrocznych ulic. Był już w końcu wieczór.
- Taaa... - odmruknął kolejny z nich. Uśmiechnąłem się, czując nadchodzący wpierdol. Taki sławny byłem? - Ej! - krzyknął do mnie, a ja przystanąłem i odwróciłem głowę w ich stronę. Było ich trzech. - Na chuj się tu wozisz? - spytał, kiedy się powoli zbliżali w moją stronę. Koledzy potaknęli mu, a jeden z nich wspomniał coś o "frajerze", kiedy na mnie spojrzał.
- Nie po to, by dostać po ryju, problemów nie szukam.
- A na takiego właśnie wyglądasz. - odpowiedział drugi. - Śmieć ma kasę i wozi się tutaj, jakby był lepszy od nas. - w tym momencie splunął na mnie. Skrzywiłem się i zacisnąłem usta w cienką linię, wycierając twarz ze śliny. Nieważne, jak bardzo byłbym zdesperowany pokazać im, że się mylili, nie dotarłoby to do nich.
- O, może sobie panowie porozmawiacie tutaj z panami policjantami. - rzuciłem nagle entuzjastycznie, wychylając się i spoglądając zza nich. Dresy obróciły głowę do tyłu, a ja dałem długą. Głupia sztuczka, dająca mi zaledwie kilka sekund przewagi, ale zawsze coś.
Tak mi się wydawało. Jeden z nich był szybszy ode mnie i bez skrupułów rzucił się na mnie, by mnie powalić na bruk. Pech chciał, że to był kolejny z ciemniejszych zaułków, gdzie prawie światło dzienne tu nie zaglądało, a tym bardziej policja, kiedy było tego trzeba.
- Co za dziecinada. - usłyszałem komentarz jednego z nich, kiedy ja w międzyczasie czułem dość mocne zderzenie policzkiem w bruk. Poczułem jak ciężki but przygniata bok mojej głowy bardziej do ziemi. Syknąłem. To była ta jedna z niewielu sytuacji, w których przydałaby się policja. - Ciekawe ile przy sobie ma...
- Nic nie mam, pojebało się wam coś z tym bogactwem... - powiedziałem przez zaciśnięte zęby, ale zaraz tego pożałowałem, gdy poczułem uderzenie w bok. Wydałem z siebie syknięcie, dzielnie próbując stłumić w sobie krzyk.
- Nie wierć się. - usłyszałem, kiedy poczułem, jak przeszukują mój plecak, a potem kieszenie. - Ten pedał nic przy sobie nie ma. - prychnął.
- Mówiłem, że nic -- urwałem, bo z moich ust, zamiast słów, wydobył się głośniejszy jęk, wywołany przez mocniejsze kopnięcie. Tym razem rozpoczęli salwę uderzeń, przy której ciężko było mi powstrzymać każdy krzyk bólu. But, który gniótł bok mojej twarzy znacznie uniemożliwiał mi gwałtowne ruchy w ewentualnej obronie. Kopali mnie tak z dobre pięć minut, choć do końca nie wiedziałem (mówią, że szczęśliwi czasu nie liczą), ale miałem ochotę zemdleć przez ten czas. Miałem szczęście jednak, że tego dnia nic ze sobą nie zabrałem. Ani portfela, ani komórki. Uginałem się pod wpływem każdego zadanego mi obrażenia. Ostatecznym uderzeniem okazał się kopniak prosto w twarz. Poczułem jej drętwienie na policzku, nosie i wardze. Do oczu mimowolnie napłynęły mi łzy. Na koniec na mnie napluli, pośmiali się, rzucili parę obelg i poszli, zostawiając mnie samego gdzieś w krzakach na starym bruku jednego z podwórek. Nikt nic nie słyszał (bo nie chciał), nikt nic nie widział, nikt nie chciał pomóc. Jeszcze przez jakiś czas tak leżałem, próbując zebrać siły.
Miałem pecha. Możliwe, że ze względu na swój wygląd. Może to te markowe buty, ale bardziej stawiałbym na mój wiecznie skurwysyński wyraz twarzy, do którego się przyzwyczaiłem. To nie pierwszy wpierdol, jakiego doświadczyłem.
Wstałem powoli, czując moje obolałe ciało. Splunąłem krwią, która napłynęła do moich ust poprzez rozciętą od wewnątrz wargę.
- Cholera... - wysapałem, klękając na kolanach. Żebra, brzuch, boki, twarz. To właśnie mnie bolało. Rozejrzałem się na bok, gdzie były porozrzucane moje książki, których tak naprawdę nie miałem zbyt wiele, gdyż uznawałem zawsze, że nie opłacało mi się tylu do szkoły nosić. Zacząłem je zbierać, przy okazji znowu gdzieś spluwając na bok krwią. Dzień jak co dzień...
Gdy wreszcie spakowałem swoje graty, podniosłem się, zarzucając plecak na plecy. Syknąłem z bólu, robiąc pierwszy krok. Skrzywiony zacząłem powoli kierować się w stronę ulicy, gdzie prawdopodobnie mogli już przechadzać się jacyś ludzie. Przez ten czas mojego wleczenia się zdążyły mnie minąć cztery auta. Nie zwracałem na nie konkretnej uwagi, skupiając wzrok na swoich krokach.
W pewnym momencie usłyszałem, jak jakieś auto przejeżdża, zatrzymuje się i cofa, by zatrzymać się obok mnie.
- Hej. - usłyszałem nieznajomy głos. Oparłem się o starą, odpadającą z tynku ścianę jednego z bloku i podniosłem głowę do góry. Zmrużyłem oczy, rozpoznając znajomego w tej osobie. - Potrzebujesz pomocy? - spytał dość uprzejmie, a ja zmarszczyłem brwi.
- Nie, dzięki. - mruknąłem ochryple, chcąc iść dalej.
- Ty jesteś Daniel, tak?
Znów przystanąłem.
- A chuj ci do tego? - rzuciłem niezbyt przyjemnie. Świat nieprzyjemnie wirował mi przed oczami, ani też w tym stanie nie chciałem być towarzyski. Z doświadczenia również nie przyjmowałem niczyjej pomocy, zbywałem ludzi jak bardzo się dało.
- Nie jesteś zbyt miły dla kogoś, kto chciałby ci pomóc. - stwierdził na głos szatyn, obserwując mnie.
~ No co ty nie powiesz... ~ odpowiedziałem mu w myślach. Przez chwilę zapanowała cisza.
- Po prostu wsiadaj. - rzucił nagle, a ja uniosłem brew. Bezinteresowna pomoc? To takie coś, co było raczej na wyginięciu i raczej w nią nie wierzyłem. Mogłem iść dalej, zlać go i tyle. Do domu się doczołgać, wylizać się, zebrać krzyki od matki o tym, jaki jestem nieodpowiedzialny i przysparzam same kłopoty, i tyle. Niemniej jednak, coś mnie pchnęło, by po prostu podejść do tego auta i do niego wsiąść. Gdy na moment otworzyłem drzwi samochodu, zapaliło się światło, a nieznajomy skrzywił się na widok mojej twarzy. Usiadłem obok z obojętnym wyrazem poturbowanej twarzy.
- Aż tak źle? - rzuciłem, spoglądając na odbicie w lusterku. Faktycznie, najlepiej nie było, ale ból dominujący obecnie znajdował się gdzieś na moim prawym żebrze.
- Nie. - odparł krótko. - Jestem Patryk.
- Cóż, Patryku, piękne okoliczności, żeby się poznać. - rzuciłem ironicznie i oparłem się o siedzenie. Usłyszałem ciche sapnięcie pod nosem. Nie bywałem zbyt miły, bo nie potrafiłem być inny. Przez długi czas zapanowała cisza.
- Kto cię tak urządził? - zadał pytanie dla podtrzymania rozmowy, kiedy byliśmy w drodze.
- Dzieci ulicy. - prychnąłem. Po chwili ogarnąłem, że nie powiedziałem mu, gdzie jechać, a i tak jechaliśmy. - Właśnie, gdzie jedziesz? - spytałem, odchylając się na chwilę.
- W sumie to nie wiem... - mruknął. Uniosłem brew, myśląc, że niezły z niego dziwak. - Lubię jeździć, po prostu. Możesz mi powiedzieć, gdzie cię zawieźć.
- Jedź na Arki. - odmruknąłem. Oparłem się z powrotem i dyskretnie zacząłem przyglądać się twarzy Patryka, tym razem z bliska. - Chociaż nie spieszy mi się tam. - dodałem nagle, nie wiedząc do końca po co. Ten zerknął na mnie na chwilę, by potem powrócić do patrzenia na drogę. - Masz w domu jakieś opatrunki, nie?
- Co? Czekaj... Tak, mam. - odpowiedział nieco zdziwiony. - Czemu pytasz?
- Zabierz mnie do siebie i przenocuj, a ja poznam cię z Sylwią. - uśmiechnąłem się złośliwie, lecz krzywo przez lekki uraz wargi. Ten przez chwilę milczał, ale lekki rumieniec na jego twarzy zdradzał to, co się działo pod jego czupryną. - Jestem spostrzegawczy. Widzę, kiedy jakiemuś chłopakowi podoba się moja siostra. - dodałem gwoli wyjaśnień.
- Ale dlaczego mam cię przenocować?
- Powód jest mało istotny. - odparłem z uśmiechem na twarzy. Powody były różne. Z ciekawości, chęci poznania oraz z tego tytułu, że matka by mnie zajebała, gdybym wrócił w takim stanie. Oczywiście, nie ominę powrotu do domu, ale czemu miałbym go nie przedłużyć?
- No dobra. - mruknął po dłuższej chwili zastanowienia. Skręcił na jakieś podwórko, żeby zakręcić i skierować się pod swój dom.

2 komentarze:

  1. Oho dzieje się, i to mi się podoba. Wzruszyła mnie historia tego chłopaka, a to pobicie... podobała mi się reakcja Patryka, cieszę się, że akcja szybko się rozkręca, mam taką małą radę, na początku rozdziału dopisuj małym druczkiem imię chłopaka który jest narratorem bo może być cięszko za załapaniem o kogo chodz :D Czekam na kolejne rozdziały

    OdpowiedzUsuń